Nikt nie ma abonamentu na grę w reprezentacji

03.03.19Utworzono
/uploads/assets/1666/29543043_10209018894428364_5654025975531533924_n.jpg
W debiutanckim sezonie na futsalowych parkietach sięgnął w barwach Akademii FC Pniewy po mistrzostwo Polski. Od 2012 roku gra nieprzerwanie w kadrze narodowej i jest jednym z jej filarów. Dziś rozmowa z Dominikiem Soleckim - zawodnikiem Red Dragons Pniewy.

Po nieudanej przygodzie z Lex Kancelarią Słomniki wrócił w rodzinne strony do Wielkopolski. Obecnie
znowu mieszka w Poznaniu i przywdziewa koszulkę ekipy Red Dragons Pniewy, która w tym sezonie
Futsal Ekstraklasy walczy o awans do grupy mistrzowskiej. Prywatnie rozkręca swój własny biznes.
Oczywiście ściśle powiązany ze sportem i futsalem.


- Kiedy w debiutanckim sezonie w najwyższej klasie rozgrywkowej zdobywa się mistrzostwo Polski to szybko spełniają się marzenia. Był rok 2010, powoli wchodziłeś do tego dorosłego futsalu i grałeś dla Akademii FC Pniewy. Dla młodego zawodnika taki sukces był pewnie sporym przeżyciem?


- Od pół roku trenowałem z chłopakami z Akademii i grałem w zespole młodzieżowym. Trener Klaudiusz
Hirsch zaprosił mnie pewnego dnia na zajęcia z pierwszą drużyną. Pewnie, żeby mnie dodatkowo
zmotywować i zachęcić do postawienia na futsal, włączył mnie do kadry meczowej przed decydującym
starciem z Clearexem. To był ostatni mecz sezonu, graliśmy w Chorzowie i walczyliśmy o mistrzostwo.
W końcówce tego spotkania wszedłem na parkiet i zagrałem kilka minut. Dla mnie to było ogromne
przeżycie, ponieważ mogłem wystąpić u boku takich zawodników jak: Dariusz Pieczyński, Bartosz Łeszyk, czy Daniel Lebiedziński. To mnie bardzo uskrzydliło, poczułem, że dostałem swoją szansę.
Pokonaliśmy chorzowski zespół i zostałem mistrzem Polski. Wiadomo, że ten tytuł nie smakował tak, jak
chłopakom, którzy grali cały sezon, ale dla mnie, gracza stawiającego pierwsze futsalowe kroki, to było
coś wielkiego.


- Jednak po tym pierwszym sukcesie odszedłeś na jeden sezon do Klubu Sportowego Gniezno, gdzie nabierałeś doświadczenia i kolejnych futsalowych szlifów w I lidze. Akademia szybko się o Ciebie upomniała?


- Po zdobyciu tytułu i rozmowie z trenerem Hirschem zdecydowałem się odejść na jeden sezon do
pierwszoligowego klubu z Gniezna. Akademia po zdobyciu mistrzostwa jeszcze bardziej się wzmocniła,
więc jako młody zawodnik nie miałem wielkich szans na regularną grę. Co innego w Gnieźnie, gdzie
szybko wskoczyłem do podstawowego składu i całkiem nieźle radziłem sobie na zapleczu ekstraklasy.
Zdobyłem 16 albo 17 bramek i grałem prawie w każdym spotkaniu, więc nabierałem cennego
doświadczenia. Po tym jednym sezonie spędzonym w I lidze dostałem propozycję powrotu do Pniew i
miejsce w pierwszym zespole. Od razu po powrocie zadebiutowałem w europejskich pucharach, ponieważ Akademia po raz kolejny sięgnęła po tytuł. Pamiętam, że dostałem nawet szansę gry w meczu
UEFA Futsal Cup. Siedziałem na ławce rezerwowych między innymi z Jędrzejem Jasińskim i mieliśmy
taki schemat, który nazywał się ławka. Kiedyś, żeby zrobić zmianę wystarczyło podbiec do strefy zmian i
nie trzeba było przekazywać sobie oznacznika. Zawodnik mógł opuścić parkiet na początku strefy, a
drugi wbiec na boisko prawie przy linii środkowej. Raz właśnie tak pojawiłem się na placu gry, dostałem
piłkę i zdobyłem gola. To był kolejny duży, motywujący do działania kopniak. Udało mi się wywalczyć
miejsce w podstawowym składzie, ponieważ pojawiły się jeszcze kontuzje w pniewskim zespole, więc
grywałem w meczach regularnie. Po fazie play-off zdobyliśmy trzecie mistrzostwo i niestety nastąpił
krach. Akademia zaczęła mieć duże problemy finansowe i w końcu wycofała się z rozgrywek. Nie było
dużego wsparcia z miasta, czy województwa, więc taki był finał.


- Już w 2012 roku w potyczce z Mołdawią zagrałeś po raz pierwszy w kadrze narodowej. Byłeś
powoływany między innymi przez Klaudiusza Hirscha, Andreę Bucciola, czy obecnie Błażeja
Korczyńskiego. Dzisiaj w wieku 28 lat jesteś ważnym ogniwem reprezentacji.


- Po sezonie w Akademii przeszedłem do Red Devils Chojnice i zaczęły się ponad 200-kilometrowe
dojazdy na treningi w jedną stronę. Przeszedłem tam z Darkiem i Łukaszem Pieczyńskimi oraz Łukasze 
Błaszczykiem. Szybko udało mi się wskoczyć na jeszcze wyższy poziom i zauważył to ówczesny
selekcjoner kadry narodowej, Klaudiusz Hirsch. Na początku grudnia dostałem powołanie na dwumecz z
Mołdawią. Ta przygoda z kadrą trwa już ponad 6 lat i do tej pory wszyscy szkoleniowcy dawali mi
szansę. Dzisiaj mam już 81 występów na koncie z orzełkiem na piersi. Jestem jednym z bardziej doświadczonych graczy, ale wiadomo, że każdy jest w niej ważnym ogniwem. Nawet gracz, który tych
rozegranych spotkań ma 10, ale znajduje się obecnie w świetnej formie. Każdy stara się wnieść do
reprezentacji tyle, ile może i grać jak najlepiej. Cały czas walczę o zaufanie trenera na parkiecie. Nikt nie
wykupił sobie abonamentu na grę w kadrze. Wszystko zależy od naszej formy oraz tego jak prezentujemy się obecnie w lidze, czy Pucharze Polski. Już na zgrupowaniu, niezależnie od tego czy gramy z Mołdawią, czy z Rosją to trzeba dawać z siebie wszystko. Na kadrę zawsze muszą jeździć najlepsi zawodnicy, bo to nasze okno wystawowe na świecie.


- Wracasz jeszcze myślami do rundy spędzonej w małopolskich Słomnikach? Lex Kancelaria miała niezły skład, wielkie plany, ale również dziurawą kasę. Niestety rodzący się kolos okazał się mieć gliniane nogi. Jak wspominasz ten okres?


- Często wracamy do tego okresu z Romanem Wakchułą i sobie już teraz z pewnych rzeczy po prostu
żartujemy, chociaż wtedy nie było nam szczególnie do śmiechu. Mamy też dobry kontakt z Sebastianem
Leszczakiem, który również występował razem z nami w Słomnikach. Wszystko zapowiadało się nieźle.
W lipcu rozpoczęliśmy przygotowania z trenerem Miłoszem Kocotem i Krzysztofem Kusią. Nad
przygotowaniem fizycznym czuwał Jakub Podgórski i muszę przyznać, że jeszcze nigdy nie przepracowałem tak dobrze okresu przed sezonem. Czuliśmy się mocni, wygraliśmy kilka meczów z
rzędu, byliśmy wysoko w tabeli, ale klub stracił płynność finansową i zaczęły się kłopoty. Ja odszedłem
ze Słomnik miesiąc wcześniej niż inni i wróciłem do Pniew. Szkoda, bo w Krakowie żyło nam się
naprawdę dobrze. Mieliśmy wielu znajomych, a dojazd na treningi czy mecze domowe nie był
kłopotliwy. Wszyscy mieliśmy w stolicy województwa małopolskiego zapewnione mieszkania. Mieliśmy
szansę powalczyć z Rekordem Bielsko-Biała może nawet o mistrzostwo, ale jak się to wszystko
skończyło, wszyscy doskonale wiemy. Różne sytuacje losowe miały też na to wpływ, ale nie chcę się już
zagłębiać w szczegóły.


- Obecnie grasz dla Czerwonych Smoków z Pniew, które walczą o zakończenie rundy zasadniczej w pierwszej szóstce. Biorąc pod uwagę aktualną formę Piasta Gliwice poprzeczkę macie zawieszoną bardzo wysoko.


- Spodziewałem się, że Piast przełamie swoją niemoc z początku sezonu i kiedy wrócą kontuzjowani gracze rozpocznie marsz w górę tabeli. Wrócili Przemysław Dewucki i Marek Bugański po urazach,
doszli Douglas Ferreira i Dominik Śmiałkowski. Jest przecież jeszcze Rafał Franz, który zaczął znowu
regularnie trafiać do siatki. Trener Klaudiusz Hirsch dysponuje naprawdę ciekawą drużyną. Wygrali
ostatnio szósty mecz z rzędu, pewnie pokonując u siebie mocną Gattę. Chcą pokazać wszystkim, że
falstart z początku kampanii był jedynie wypadkiem przy pracy i głównie był spowodowany kontuzjami.
Znając trenera Hirscha jestem pewny, że teraz celują już w medal. Pomimo tego, że wiele osób skazywało ich na walkę o utrzymanie. Najprawdopodobniej właśnie z gliwiczanami będziemy się bić do samego końca o szóste miejsce. Na pewno nie odpuścimy do samego końca. Wierzę, że Piast będzie cały czas czuł nasz oddech na swoich plecach.


- Długo czekaliście na pierwsze w tym sezonie zwycięstwo na wyjeździe, bo do lutego i potyczki z
Uniwersytetem Śląskim. Chwilę później przyszła wygrana z Red Devils, teraz z AZS UG Gdańsk. Zaczęliście też częściej trafiać do siatki. Skąd ta zmiana?


- Każda seria kiedyś się kończy. My zacięliśmy się na wyjazdach i nie wiem do końca, z czego to tak
naprawdę wynikało. Zawsze jechaliśmy na wyjazd dzień przez meczem, byliśmy wypoczęci, ale i tak
rzadko trafialiśmy do siatki i do domu wracaliśmy z niczym. Punktujemy w tym sezonie głównie we
własnej hali, bo tam zawsze możemy liczyć na wsparcie naszych niesamowitych kibiców. U nas każdy
przeciwniki musi liczyć się z porażką, bo rzadko tracimy punkty w Pniewach. Dobrze, że w Katowicach
w końcu się przełamaliśmy i pomimo tego, że przegrywaliśmy 0:2 to udało nam się odwrócić losy tego
pojedynku i wygrać. To był ten pozytywny impuls, którego bardzo potrzebowaliśmy. Do Chojnic
jechaliśmy z pozytywnym nastawieniem i udało się wygrać po raz kolejny. A teraz wracamy z Gdańska z trzema oczkami.

 

- Twoim zdaniem ktoś może zagrozić Rekordowi Bielsko-Biała w obronie mistrzowskiego tytułu?


- Moim zdaniem, Rekord zdobędzie również w obecnych rozgrywkach tytuł mistrza Polski. Bielszczanie mają teraz problemy zdrowotne, przegrali ostatnio z Clearexem i może nie zaprezentowali tak dobrej gry, do jakiej nas przyzwyczaili, ale cały czas mają bezpieczną przewagę nad resztą stawki. Depcze im trochę po piętach zespół Acany Orła, a i chorzowianie są w formie. Jednak typuję Rekordzistów, bo dobrze znam tam wszystkich zawodników. Wkrótce wrócą na parkiet po kontuzji Artur Popławski i Michał Marek, więc o ich wyniki jestem spokojny. Stać ich na zdobycie po raz kolejny tytułu i nie pozwolą na to, żeby ktoś inny zagrał w futsalowej Lidze Mistrzów.


- Jak oceniasz poziom sportowy Futsal Ekstraklasy? Zagraniczni zawodnicy uatrakcyjniają rozgrywki?


- Od zawsze zagraniczni zawodnicy wnoszą sporo świeżości oraz jakości do naszej ligi. Ludzie mają
różne opinie na ten temat. Jedni twierdzą, że w jednym zespole jest zbyt wielu obcokrajowców, w innym
zbyt mało. Jeszcze w innym klubie chcieliby mieć u siebie kilku stranieri, ale po prostu ich na to nie
stać. Dobrze, że zawodnicy z Brazylii, Portugalii, Hiszpanii, Włoch czy innych krajów przyjeżdżają grać
do nas i podnoszą poziom rozgrywek. Możemy się wiele od nich nauczyć, oni też pewnie czegoś uczą się od nas. Patrząc na Orła czy Piasta to mamy tam zawodników, którzy dodają tej lidze sporo kolorytu.
Lubię przeciwko nim grać, bo wtedy łatwiej jest się przystosować do gry w reprezentacji. Oni inaczej
operują piłką, grają szybciej i nie boją się pojedynków jeden na jeden. Tak gra się teraz na arenie
międzynarodowej. Nie twierdzę, że polscy zawodnicy w czymś im ustępują, ale obycie z takim stylem
gry jest bardzo ważne w kontekście kadry.


- Nie jest tajemnicą, że starasz realizować również na polu biznesowym. Skąd pomysł na produkowanie dedykowanych tablic taktycznych?


- Już w Słomnikach ten pomysł wpadł mi do głowy. Przez te wszystkie lata gry w futsal zawsze bacznie
obserwowałem trenerów. Pod kątem treningów, ale również gadżetów, z jakich korzystają. W czasie
przerw zauważyłem, że większość korzysta ze zwykłych białych tablic taktycznych, które nie wyglądają
najlepiej w przekazie telewizyjnym i w ogóle są mało estetyczne. Pomyślałem, że dobrze byłoby
stworzyć coś spersonalizowanego. Tablicę z imieniem i nazwiskiem trenera, z logo zespołu, w dowolnym
kolorze. Po kilku miesiącach udało mi się stworzyć prototyp. Im więcej wykonywałem tych tablic, tym
wyglądały one lepiej. W końcu byłem gotowy rozpocząć produkcję już typowo pod sprzedaż i był to
strzał w dziesiątkę. Zamówień już na początku było sporo. Teraz też nie narzekam na brak pracy. Nowi
trenerzy, akademie piłkarskie, futsal, beach soccer, czy nawet siatkówka – produkt cieszy się coraz
większym zainteresowaniem.

 

Tekst: Rafał Szlaga

Zdj. FB Dominika Soleckiego