Piątek22.11.2024, 20:00
Sobota23.11.2024, 16:00
Sobota23.11.2024, 18:00
Niedziela24.11.2024, 16:00
Niedziela24.11.2024, 18:00
Niedziela24.11.2024, 18:00
Niedziela24.11.2024, 18:00
- Jest jakaś różnica w sędziowaniu piłki nożnej i futsalu?
- Oczywiście, każde jest inne. Na dużym boisku arbiter ma dużo więcej czasu, aby podejmować decyzje, natomiast na małym w ciągu minuty są trzy-cztery sytuacje, które mogą zakończyć się bramką… Futsal to zupełnie coś innego… Gra jest szybsza i wymaga od nas pełnego zaangażowania od pierwszej sekundy do ostatniej. Do tego dodajmy aspekt kondycyjny. Niektórzy mówią: pojedziesz, posędziujesz dwa razy po dwadzieścia minut i możesz wracać do domu. Tylko wtedy tłumaczę, że dwadzieścia minut przy czystej grze oznacza czterdzieści, czterdzieści pięć minut. Najdłuższa połowa, którą przyszło mi sędziować miała pięćdziesiąt pięć minut.
- Czy po ostatnim gwizdku schodzi się z poczuciem solidnie wykonanej roboty lub wręcz odwrotnie, wiedząc, że coś się zawaliło?
- Ja zawsze od razu czułem, że zrobiłem coś dobrze albo źle, a na to „źle” wpływa zwykle jedna decyzja. Człowiek nie ma wówczas satysfakcji z przeprowadzonych zawodów.
- Nie myli się tylko ten, kto nic nie robi.
- W stu procentach się z tym zgadzam… Sędziowałem przez wszystkie lata kilka ważnych pojedynków, lubiłem te, gdy mierzyły się ekipy z czołówki. W poprzednim sezonie chociażby Piast Gliwice - Rekord Bielsko-Biała czy Clearex Chorzów z Piastem. Ten ostatni był naprawdę wymagający, tutaj właśnie pierwsza odsłona trwała 55 minut, takie pojedynki się zapamiętuje. Mniej pozytywnych staram się nie wkładać sobie do głowy, nie można ich rozpamiętywać. Gdy dokona się złej oceny jakiejś sytuacji, również nie należy tego rozpamiętywać, tylko po prostu podejść: „trudno, stało się”. I jedziemy dalej. Bo jeśli jeden błąd będzie się chciało naprawić drugim błędem, to jest to najgorsze, co może się zdarzyć. Całe zawody się wówczas „rozjeżdżają”.
- Byli tacy zawodnicy, za którymi pan szczególnie nie przepadał, bo każde z nimi spotkanie oznaczało konflikt?
- Aż tak źle nigdy nie było (śmiech). Natomiast z niektórymi futsalistami, jak chociażby Marcinem Mikołajewiczem nie miałem problemu, żeby nawiązać dobry kontakt na boisku. Trzeba przyznać, że są „ciężsi” od niego do prowadzenia. Jednak zazwyczaj udawało mi się ich „poskromić” (śmiech).
- Jakim w takim razie trzeba być człowiekiem, by móc zostać sędzią? To nie jest przecież łatwy fach, zwykle trzeba liczyć się z pretensjami…
- Rzeczywiście, nie jest łatwy. Przede wszystkim trzeba mieć twarde plecy i twardą tę część ciała na… cztery litery albo pięć, zależy jak policzymy(śmiech). Mówiąc teraz poważnie. Naprawdę, kiedy człowiek słyszy jakieś złe opinie, że coś się kiepsko specjalnie zrobiło, trzeba być wówczas bardzo mocnym psychicznie, żeby takie coś wytrzymać. Są młode osoby, gdy krzyknie im się „ty taki i owaki”, one zaraz uciekają – nie nadają się. Bardzo mocna głowa – to podstawa.
- Rozumiem, że nawet po cichu, w myślach, nie można kibicować żadnej drużynie?
- Nie. Owszem, można kogoś lubić, można kogoś nie lubić, lecz gdy wychodzi się na boisko, wszystkie relacje odchodzą w zapomnienie; nie można sobie pozwolić na łagodniejsze na kogoś spojrzenie. Z wieloma doświadczonymi zawodnikami, znam się od lat, jesteśmy na „ty”, ale podczas meczu zawsze jest profesjonalizm. Boisko to po prostu boisko. Po spotkaniu możemy być przyjaciółmi, ale podczas zawodów, ty jesteś zawodnikiem, ja jestem sędzią i tego nie zmieniamy.
- A jak ważny jest partner – drugi arbiter?
- Niezmiernie ważny. Musimy nadawać na tej samej fali, „czytać siebie”, szukać się wzrokiem. Jeżeli ja sędziowałem z kimś jeden mecz w sezonie, wiadomo, że było nieco trudniej… Mimika twarzy, ruch ciała, to wszystko, jeśli się znamy, pomaga w dobrym prowadzeniu meczu. Podpowiada drugiemu w podjęciu dobrej decyzji. Zawsze na rozgrzewce mówiłem do kolegi: słuchaj, patrzymy na siebie, to jest bardzo istotne. Każda nasza najprostsza nawet decyzja może wpłynąć na dalsze wydarzenia, więc my nie możemy pozwolić sobie na to, by cokolwiek zlekceważyć. Nawet, jeśli to „tylko” aut, potwierdźmy to sobie wzrokiem, pokiwajmy głową na tak.
- Prostsze jest sędziowanie przy małej publiczności?
- Mnie zawsze lepiej sędziowało się przy pełnych trybunach. Nawet, jeśli padały z nich jakieś niewybredne słowa, co do mojej osoby. Nakręcało mnie to chyba nawet w jakiś sposób… W duchu myślałem sobie: Ja wam jeszcze wszystkim pokażę! Nie popełnię błędu.
W pustej hali nie czuje się atmosfery. Zawsze też wolałem prowadzić pojedynki, podczas których coś się działo niż takie z gatunku „lelum polelum”.
- Uznanie za najlepszego rozjemcę zaskoczyło pana?
- Było ogromnym zaskoczeniem, tym bardziej, że zakończyłem moją karierę (nie wiem czy to odpowiednie słowo) z sędziowaniem. Bardzo to dla mnie miłe wyróżnienie. Co ciekawe, w ubiegłym roku Sebastian Stawicki był najlepszym arbitrem i też odszedł z grona arbitrów… Odebrałem wiele gratulacji. Okazało się na koniec, że jednak „coś tam osiągnąłem”.
- Dlaczego postanowił pan rozstać się z gwizdkiem?
- W tym sezonie zdarzył mi się przykry wypadek. Samochodowy. Jechałem do Głogowa na mecz, zasnąłem za kierownicą… wtedy zapaliła mi się w głowie taka czerwona lampka. Czy nie dostałem właśnie jakiegoś znaku od Najwyższego, że trzeba trochę zwolnić… Bo przecież każdy weekend miałem zajęty, podróżowałem po całej Polsce. Teraz będę mógł spojrzeć na futsal również jako kibic, natomiast nie odchodzę tak całkowicie, gdyż dostałem szansę i będę obserwatorem, będę zatem podpowiadał innym co można było zrobić lepiej, oceniał.
Chciałbym podziękować serdecznie Piotrowi Mitkowskiemu, który namówił mnie do sędziowania futsalu, Andrzejowi Majchrzakowi, Jackowi Ligenzie, obecnemu zarządowi arbitrów z Przemysławem Sarośkiem na czele. I moim dwóm kompanom, którzy wdrażali mnie w ten zawód – Sebastianowi Stawickiemu i Rafałowi Przytule.
- Ja w takim razie dziękuję za rozmowę.
Tekst: Ewelina KOLANOWSKA
Fot. Artur SZEFER/Pogoń’04 Szczecin