Wisła Krakbet Kraków. Dekada po mistrzostwie

11.05.23Utworzono
/uploads/assets/5052/964718_539609812748039_1719008934_o.jpg
Dokładnie dziś – 11 maja minęło dziesięć lat od historycznego, pierwszego mistrzostwa Polski Wisły Krakbet Kraków. Był to zarazem ostatni tytuł zdobyty po fazie play-off. O zespole, klubie, ale nie tylko opowiedzieli nam Błażej Korczyński, Rafał Franz, Bartłomiej Nawrat, Mikołaj Zastawnik, Roman Wachuła oraz Douglas.

Pięć sezonów na ekstraklasowym poziomie. W 133 spotkaniach zdobytych w sumie 295 punktów. Dwa zdobyte mistrzostwa Polski, z czego jedno dokładnie dziesięć lat temu. Dziś mija kolejna rocznica od sięgnięcia po mistrzowski tytuł przez Wisłę Krakbet Kraków. Ostatni zespół, który dokonał tego po fazie play-off. Posłuchajmy zatem historii oczami kilku tych, którzy ją tworzyli.

Powody były różne

O tym, że w Wiśle Krakbet Kraków przez wszystkie sezony mieliśmy jednych z najlepszych zawodników w Polsce, z pewnością nie trzeba nikomu mówić. W końcu był to zespół, który rok w rok walczył o mistrzostwo. Niektórych zawodników nie trzeba było zatem długo przekonywać, choć powody do zmiany barw nie były wyłącznie sportowe.

- Decyzja była prosta ze względu na to, iż w Novej Katowice przez ponad pół roku grałem za darmo. Nie dostawaliśmy pieniędzy, więc gdy pojawiła się oferta z Wisły, to od razu ją przyjąłem. Dogadany był już wtedy Andrzej Szłapa i Michał Słonina. Byli tam też już Krzysiu Kusia i Krzysztof Marzec, także już wtedy widziałem, że na pewno będzie to silna ekipa. Po mnie dołączył jeszcze Błażej Korczyński i Zbyszek Mirga, a też prezes Wawro w rozmowach ze mną już wtedy zapowiadał, że po dwóch latach chce być mistrzem Polski – zaczyna Bartłomiej Nawrat, dziś bramkarz Rekordu Bielsko-Biała.

- Cały zespół przez prawie pół roku nie otrzymał żadnych pieniędzy. To były trudne czasy – byłem drugi rok w Polsce i myślałem o powrocie do Brazylii. Po zakończeniu sezonu otrzymałem jednak telefon od Błażeja z zaproszeniem do Wisły, która po raz pierwszy zagra w ekstraklasie. Byłem podekscytowany projektem klubu, a z drużyną, którą tworzyliśmy, mieliśmy duże szanse zdobywania tytułów – wtóruje mu Douglas, obecnie gracz GI Malepszy Arth Soft Leszno.

- Cudu tam nie było i można powiedzieć, że do dziś te pieniążki są tam w powietrzu, ale nie ma co o tym rozmawiać, bo i tak ten projekt upadał i nie było widać tam perspektyw i sensu. Wisła natomiast, choć wtedy jeszcze Krakbet Kraków, była dużą marką. Prezes Wawro mnie przekonywał, bardzo mu zależało i ja też widziałem, że po prostu chcą mnie w tym i to było bardzo miłe – podsumowuje wszystko Błażej Korczyński, selekcjoner reprezentacji Polski.

Nie tylko jednak w Polsce były problemy natury organizacyjnej. Z tego samego powodu do Wisły dołączył później Roman Wachuła, dziś gracz AZS-u UŚ Katowice:

- Przyjście do Wisły było spowodowane zmianami w mojej karierze zawodowej w tym czasie. Po niecałym roku gry w Szachtarze Donieck, drużyna nagle zrezygnowała z rozgrywek. Byłem otwarty na propozycje, dlatego kiedy mnie zaprosili na testy do Krakowa, chętnie się zgodziłem. Już po kilku treningach imponowała mnie gra i cele klubu, dlatego też podpisałem kontrakt.

Nie było jednak tak, że Wisła wyciągała jedynie zawodników z podupadających klubów. W końcu jeśli chciała sięgać po mistrzostwa, musiała przekonać do siebie zawodników, o których później się powie, że mają na nie patent:

- To była kwestia związana z tym, że chciałem wrócić do domu, ze względu na swoją pracę, którą też miałem. Wisła mocno zabiegała o tym, abym do niej przyszedł, już nawet wcześniej, z tego co pamiętam. Natomiast bardzo ciężko było mi się rozstać z Akademią. Byłem mocno emocjonalnie związany z tym klubem i z perspektywy czasu, mimo mistrzostwa, na pewno bym się jeszcze raz nad tym krokiem zastanowił – mówi Rafał Franz, obecnie dyrektor sportowy Piasta Gliwice, który z Wisłą oficjalnie podpisał kontrakt na pół roku przed odejściem z Akademii FC Pniewy.

Dla innych jeszcze Wisła była ogromną szansą. I trzeba powiedzieć, że jeden z zawodników wykorzystał ją bardzo dobrze.

- To długa historia… - rozpoczyna Mikołaj Zastawnik. - Miałem niecałe szesnaście lat, gdy trafiłem do Wisły. Na początku zaczynałem grać w piłkę na trawie, u siebie na wsi w Regulicach, ale później kolega wyciągnął mnie na trening do Wisły Krakbet Kraków U-16, gdy miałem bodajże czternaście lat. Zostałem tam i zdobyliśmy mistrzostwo Polski U-16, wicemistrzostwo Polski U-18, ale przełomowym momentem był turniej w Chrzanowie, a w zasadzie cała liga „Magic Sport Wakacyjna Liga Futsalu” – chyba tak się to nazywało - i organizatorem lub sponsorem tego był Paweł Budniak. Główną nagrodą dla najlepszego zawodnika był wtedy udział w jednym treningu z seniorską drużyną Wisły Krakbet Kraków. Udało mi się to wygrać, umówiłem się na trening, pojechałem i tam robiłem, myślę wszystkim z krakowskiej Wisły dobrze znane „wślizgi głową do przodu”. 

Dla tych, którzy akurat nie byli w krakowskiej Wiśle Mikołaj już śpieszy z wyjaśnieniami:

- Do tej pory wspominamy to z trenerem Korczyńskim czy Krzyśkiem Kusią. To był mój pierwszy trening, miałem niecałe szesnaście lat, ale byłem mocno zaangażowany, chociaż trochę też zestresowany. Chciałem pokazać się z jak najlepszej strony, aby móc zostać w klubie na dłużej. Była już ostatnia gierka, a przeskok między Wakacyjną Ligą Futsalu w Chrzanowie i ekstraklasową drużyną był ogromny. Akcja jedna, druga, trzecia, wykonałem kilka trzydziestometrowych sprintów spod bramki, później rekontra, gra była mocno szarpana, w ostatniej fazie znowu poszła rekontra i oczywiście Mikołaj chciał jak najszybciej wrócić do obrony, ale nagle jakby prąd mi odcięło w nogach. Już padałem na twarz, ale jeszcze postarałem się zrobić właśnie wślizg głową do przodu, więc rzuciłem się pod nogi Krzyśkowi Kusi, dzięki czemu po jego strzale wybiłem piłkę plecami. Wstaję taki mocno zmęczony i Krzysiu się pyta: Mikołaj, ty fajny chłopak jesteś, ale powiedz mi – czemu ty robisz wślizgi głową do przodu? Trenerem był wtedy Błażej Korczyński, więc nawet przy okazji ostatniego zgrupowania reprezentacji wspominaliśmy, że to już dziesięć lat od tego minęło.

Niespełna szesnastoletni Zastawnik z pewnością miał się od kogo uczyć. Frane Despotović, Douglas, Rafał Franz, Błażej Korczyński, Krzysztof Kusia, Zbigniew Mirga czy Roman Wachuła. To tylko część z mistrzowskiego Dream Teamu Wisły.

- Osobowości były naprawdę duże. Wchodząc do szatni zawsze było „dzień dobry”, „dziękuję”, „przepraszam”, „do widzenia”, także jak to młody człowiek do doświadczonych zawodników z pełnym szacunkiem i kulturą. Trzymałem się wtedy z Kamilem Lasikiem, później przyszedł jeszcze Tomek Bieda – mój serdeczny przyjaciel aż do dziś i nie wtrącaliśmy się do starszyzny. Na początku pamiętam przychodziłem do Wisły, to z Krzyśkiem Kusią było właśnie „dzień dobry”, „do widzenia” i po paru tygodniach Krzysiu mi wyjaśnił, że nie ma „dzień dobry” i „do widzenia”, tylko jesteśmy kolegami z szatni i jest dla mnie „Krzysiem”. Oczywiście trudno było się nagle przestawić, więc przez dłuższy czas mówiłem tak bezosobowo, ale gdy skończyłem osiemnaście lat, byłem w tej szatni już dwa lata, to też wszystko przychodziło mi trochę łatwiej – opowiada dzisiejszy reprezentant Polski i dodaje: - Mając na treningach takich zawodników jak Douglas Ferreira, Frane Despotović, Siergiej Zadorożnyj czy Roman Wachuła, to tam naprawdę byli bardzo dobrzy zawodnicy. I nie ukrywam, że zawsze sobie mówiłem: Chciałbym być taki jak oni. Początki były dla mnie ciężkie. W trakcie sezonu brałem udział w początkowej części treningu, ale już w trakcie gierek wchodziłem na jedną z czterech – były ustalone czwórki meczowe i to one musiały grać jak najwięcej. Ja wtedy od nich podpatrywałem i myślę, że od każdego z nich coś sobie wyciągnąłem, dzięki czemu dziś jestem lepszym zawodnikiem.

Na miejscu lub w dojazdach

Mówisz Wisła – myślisz Kraków. Wśród kibiców z pewnością można się pokusić o taką tezę. A jaki był Kraków dla stranierich Wisły? I czy poza swoimi urokami czyhały w nim także zagrożenia?

- Kraków to fantastyczne miasto, historyczne miasto, pełne miejsc do odwiedzenia. Za każdym razem, gdy tam jestem, czuję się, jakbym był pierwszy raz – ocenia Douglas.

- Szczerze mówiąc, miasto Kraków jest bardzo podobne do mojego rodzinnego miasta Lwowa. To też był jeden z powodów przeprowadzki mojej rodziny. Na początku nie wiedziałem, że jest z tym jakiś problem i niejednokrotnie chodziłem po mieście z białą gwiazdą na piersi, aż kiedyś zapytałem w szatni o co chodzi, to spowodowało dużo żartów na ten temat – wspomina Wachuła.

Nie każdy mógł jednak myśleć wyłącznie o graniu. W końcu trzeba było myśleć też o edukacji.

- To nie było trudne, biorąc pod uwagę, że Wisła w sezonie zawsze trenowała popołudniami. Rano chodziłem do szkoły, od razu po niej wsiadałem w busa i jechałem na treningi, a w drodze rozwiązywałem wszystkie zadania i uczyłem się. Jeśli był natomiast okres przygotowawczy – początki września, to na tych paru rannych treningach nie musiałem być – Wisła trenowała wtedy dwa razy dziennie – ale jeśli mogłem, to jeździłem też na dwa treningi – opowiada Mikołaj Zastawnik, który wtedy rozpoczynał naukę w liceum.

"Polscy kibice to fanatycy"

Takimi słowami w jednym z wywiadów fanów Wisły Krakbet Kraków ocenił Douglas:

- Absolutnie! Byłem bardzo zaskoczony kibicami w Krakowie. Na każdym meczu śpiewali przez pełne czterdzieści minut i to była dodatkowa motywacja dla wszystkich w naszym zespole. W Brazylii to normalne, ale w Polsce w Wiśle pierwszy raz to zobaczyłem.

Nie był on zresztą osamotniony w swoim poglądzie. Bartłomiej Nawrat w klubowej ankiecie stwierdził bowiem, że kibice Wisły są nieprzewidywalni:

- W pierwszym roku graliśmy albo w hali na Bronowiance, albo na Kolnej. Dopiero chyba finał Pucharu Polski, który zdobyliśmy, graliśmy w hali Wisły Kraków. Było tam prawie dwa tysiące kibiców i właśnie wtedy można było poczuć, że jest się w klubie, który jest dużą marką. Kolejny sezon zaczęliśmy już grać na obiektach Wisły i wtedy również przychodziło około półtora tysiąca kibiców na mecz. Była naprawdę była super atmosfera, bardzo fajnie się grało, chyba takie najlepsze wspomnienia związane z kibicami, z klubem, to było właśnie w Krakowie. Domyślam się, że chodziło wtedy o to, że na co któryś mecz kibice mieli przygotowaną nową oprawę, nowe przyśpiewki. Naturalnie, gdy jestem na parkiecie, to tego tak nie odbierałem, bo starałem się koncentrować zawsze meczu, ale gdzieś to do uszu docierało. Wcześniej jedynie grając w P.A. Novej Gliwice były pełne trybuny i fani nam mocniej kibicowali, ale to na Wiśle byli tak bardziej spontaniczni – serpentyny, flagi, przyśpiewki, więc pewnie o to mogło mi chodzić.

Nie inaczej krakowskich fanów wspominają pozostali zawodnicy.

- Wisła miała bardzo fajnych kibiców. To jest akurat jedna z niewielu rzeczy, które bardzo dobrze wspominam, jeśli chodzi o mój okres w Wiśle. Wisła ma określoną markę i to było czuć. Kibice przychodzili i naprawdę szczelnie wypełniali halę. To było coś wyjątkowego i trzeba powiedzieć, że szkoda, że tego klubu już w ekstraklasie nie ma, chociaż… mam nadzieję, że jeszcze w przyszłości Wisła zagości w ekstraklasie, bo byłoby tylko wartością dodaną – mówi Rafał Franz.

- Pamiętam mecz w Pucharze Polski z Lumaro Tarnów – drużyną bardziej środowiskową. Ale, że w Tarnowie byli zaprzyjaźnieni kibice Wisły, to w hali było około tysiąc osób ze zorganizowaną oprawą – wspomina Błażej Korczyński, który podkreśla również fakt samego obiektu Wisły i jego położenia: - Dziś Legia gra w hali na Włochach, Widzew też gra na obiekcie miejskim, Jagiellonia gra w hali należącej do szkoły. My natomiast graliśmy na terenach Wisły, przy stadionie, w budynku TS Wisła, w słynnej hali koszykarek, więc to się czuło, że było się częścią Wisły. To trochę tak, jakby Widzew dziś grał przy samym stadionie i siedzibie klubu, to byłoby coś innego, ale też nie chcę w żaden sposób ujmować tym klubom, po prostu było to specyficzne, że Wisła miała swoją halę, w swoich obiektach, a nie w żaden sposób dzierżawioną.

Trener samouk

Grającym szkoleniowcem zespołu był wtedy Błażej Korczyński, który prowadził zespół przez cztery sezony. Nie było to jednak jego pierwsze podejście do tego zawodu, do którego przygotowywał się i kształcił w bardzo specyficzny dziś sposób:

- Już gdy robiliśmy mistrzostwo Polski w P.A. Novej Gliwice w sezonie 2007/08, ale i sezon wcześniej pełniłem rolę takiego grającego asystenta trenera. Prowadziłem treningi, a prezes Sowiński prowadził już sam zespół na meczach. Wtedy jeszcze byłem odciążony w sytuacji meczowej, nie musiałem tego wszystkiego ogarniać, ale treningi, całą taktykę i analizy ja robiłem.

- Wydaje mi się, że wzięło się to przez reprezentacje. Pierwsze Mistrzostwa Europy 2001 i zastanawiałem się skąd się to bierze, że my „dostajemy po siedem” z Hiszpanią, z Rosją i innymi. Pamiętam, że w 1998 roku po raz pierwszy napisałem list do hiszpańskiej federacji i przez trzy lata dostawałem od nich kasety VHS, które mam do dziś, z najlepszymi bramkami sezonu ligi hiszpańskiej. Można powiedzieć, że wtórnie zaczynałem futsal. Nie dostawałem gotowych rozwiązań jak na kursie, że to się bierze z tego, a to z tamtego, tylko musiałem patrzeć jakby od tyłu – co z czego wynika, szukać skutków i przyczyn. Bardzo dużo mi to dało. Widziałem gotowy produkt i musiałem zastanawiać się jak on powstał od samego początku. Mając np. cały budynek, musiałbym go rozebrać od dachu, przez komin, ściany i patrzeć jak to powstawało. Nie miałem gotowego projektu od fundamentów aż po dach, tylko od drugiej strony. Oglądałem całe mecze Hiszpanów musiałem sam je analizować i zastanawiać się co z czego wynikało.

Czy zatem dla trenera, który zdobył wcześniej mistrzostwo Polski, a jako zawodnik był na Mistrzostwach Europy, wejście do Wisły - klubu z ogromną historią, mogło być w jakiś sposób stresujące?

- Na pewno była nuta ekscytacji, ale stresu nie było, bo pracowałem już w P.A. Novej, zrobiliśmy mistrzostwo w 2008 roku, w Katowicach też mieliśmy Brazylijczyków, Ukraińców i biliśmy się o medal. Trochę spotkań rozegrałem, trochę bramek nastrzelałem, anonimową postacią nie byłem, więc autorytet był już przez samo boisko. Aczkolwiek uważam, że w takim klubie jak Wisła, to nie każdy by sobie poradził. W takim klubie są już duże wymagania, które trzeba dźwignąć, bo umówmy się – gdyby nam nie szło i wyniki byłyby słabe, to w takim klubie to nie przechodzi bez echa. 

Stojąc z boku szczególnie może zastanawiać jak grający trener radził sobie z równie doświadczonymi, czasami też starszymi od siebie zawodnikami. A takimi przecież byli chociażby Krzysztof Kusia i później także Andrzej Szłapa. Czy język czasem sam się hamował?

- Nie było takich potrzeb, aby mówić ostre słowa. Te same słowa można powiedzieć w sposób spokojny, a to też byli zawodnicy, którym nie trzeba dwa razy powtarzać. Byliśmy bardziej na partnerskich warunkach i nigdy nie miałem oporów, aby na coś zwrócić uwagę Andrzejowi czy Krzysiowi. Uważałem, że tak samo ja, jak i oni potrafią oddzielić te dwie sprawy.

A czy funkcja grającego trenera mogła przeszkadzać? Wydaje się, że skoro zespół za każdym razem bił się o mistrzostwo, wszystko powinno być dobrze.

- Na pewno przeszkadzało wtedy, gdy zamiast grać na boisku, trzeba było patrzeć co inni robią. Myślę, że… Nie chciałbym tu dyskredytować Daniela Krawczyka, ale myślę, że gdybym nie był grającym trenerem w tamtym czasie, to spokojnie mógłbym strzelić jeszcze czterdzieści bramek. Zamiast grać, niejednokrotnie musiałem zajmować się na boisku innymi rzeczami. Czasem też wolałem usiąść z boku w decydujących momentach, aby pomóc zespołowi, więc miało to na pewno swoje plusy, ale też minusy.

„Moja największa porażka… sezon 2011/2012 – miałem wszystko i przegrałem”

Jesteś liderem. Po fazie zasadniczej masz kilkanaście punktów przewagi nad resztą stawki. Dziś powiedzielibyśmy, że murowany faworyt do mistrzostwa. I wtedy, w sezonie 2011/12 też tak było. Tylko mistrzostwa nie było.

- Indywidualnie sezon 2011/12 był moim najlepszym sezonem w Polsce. Wcześniej zespół zdobył wicemistrzostwo Polski, Puchar Polski oraz Superpuchar Polski, więc oczekiwania co do reszty roku były wysokie. Mieliśmy świetną fazę zasadniczą, ale w finale, nie wiem dlaczego, nie zagraliśmy już tak samo. To były trzy trudne mecze, ale też właśnie dlatego play-offy są tak ciekawe - ponieważ nie zawsze najlepsi w fazie zasadniczej ostatecznie wygrywają – mówi Douglas.

- Sezon 2011/12 był bardzo dobry w naszym wykonaniu. Wygraliśmy dwadzieścia spotkań w fazie zasadniczej, ale w fazie play-off niestety nie utrzymaliśmy takiego poziomu... Ciężko powiedzieć czego wtedy zabrakło – ocenia Wachuła.

Szczególnie przykre mogło to być dla Rafała Franza. W końcu w finale Wisła Krakbet Kraków spotkała się z Akademią FC Pniewy, a więc jego byłym zespołem, z którym jeszcze rok wcześniej świętował mistrzostwo:

- Oczywiście było mi przykro z tego powodu, że nie zdobyliśmy mistrzostwa. Mieliśmy super zespół, natomiast myślę, że z perspektywy czasu była to wyłącznie nasza wina, że tego mistrzostwa nie zdobyliśmy. Myślę, że tutaj praca trenera Klaudiusza Hirscha i przygotowanie zespołu do fazy play-off, a przede wszystkim do meczu z Wisłą na naprawdę wysokim poziomie i tylko dzięki temu Akademia nas ograła.

Cytat z nagłówka został wypowiedziany przez Błażeja Korczyńskiego, który do dziś podtrzymuje swoje słowa:

- Dalej uważam, że to była straszna porażka. Graliśmy bardzo dobrze w lidze. Oczywiście ktoś powie, że Akademia lepiej wypracowała strategię na play-offy… Po prostu ściągnęli w przerwie zimowej trzech zawodników, trochę świeżej krwi i wygrali. W pierwszym meczu doszło do karnych, w nich Bartek Łeszyk się pomylił, my strzeliliśmy i mieliśmy wszystko w swoich rękach. Dwa ostatnie karne strzelali dwaj Brazylijczycy – Andre i Douglas i obydwaj nie strzelili. Konia z rzędem temu, kto by to przewidział. W drugim meczu też prowadziliśmy grę, mieliśmy wszystko i niefortunna porażka 3:4. W ostatnim jedziemy tam z obciążeniem dwóch porażek, przegrywamy 0:5, następnie doszliśmy na 4:5, Frane Despotović, który grał wtedy w Akademii dostaje czerwoną kartkę, gramy czterech na trzech i to był właśnie ten moment, w którym usiadłem, a nie grałem. I to mogło być na 5:5. Tam już były otwarte szampany, prowadzenie 5:0. Jakbyśmy to wygrali, to przełamalibyśmy ich i ich mentalność, ale tak się nie stało. Nie strzeliliśmy bramki w przewadze, przegraliśmy 0:3 w play-offie i ktoś by powiedział… „gładko”. Ja pamiętam te mecze i myślę, że to była taka największa porażka. Byliśmy liderem z przewagą kilkunastu punktów, a później w play-offie niestety tak się stało... Trzy mecze, trzy stykowe i trzy razy przeciwnik okazał się mocniejszy.

Wielkie rywalizacje

Przez dwa lata gry w play-offach Wisła za każdym razem trafiała na Pogoń 04 Szczecin. W trakcie tych spotkań doszło m.in. od czterech dogrywek i dwóch konkursów rzutów karnych. Jak byli Wiślacy wspominają tą rywalizację?

- Pogoń miała wtedy świetny zespół. Pamiętam Michał Kubik był w wybornej dyspozycji, Marcin Mikołajewicz czego nie dotknął, to zamieniał na bramkę, a do tego Nicolae Neagu w bramce. To był bardzo ciekawy zespół, niełatwo było z nimi wygrać i jeśli mówimy o Wiśle, to też szkoda, że nie ma dziś Pogoni. Tam również można było spotkać pełną halę kibiców i była to marka, która sporo wniosła do ekstraklasy – wspomina Rafał Franz.

- Z Pogonią w play-offach, pamiętam, że trener Korczyński mówił, że ten pierwszy mecz będzie ciężki, ale drugi, który graliśmy następnego dnia, będzie łatwiejszy. I rzeczywiście tak było. W pierwszym było trudno, ale drugi wygraliśmy różnicą czterech bramek i w ostatnim zakończyliśmy rywalizację po rzutach karnych – opowiada Bartłomiej Nawrat.

- Była też sytuacja, gdy przed meczem z Pogonią, gdzieś na korytarzu spotkałem trenera Gerarda Juszczaka. Oni już wtedy byli w Final Four Pucharu Polski i mówił mi, że jakby z nami mu się nie udało, to mają jeszcze Puchar Polski, na co ja od razu po wejściu do szatni: Ty, tam jest pełna niepewność. On zakłada, że jakby tu przegrał, to tam ma jeszcze alibi z Pucharem Polski. Łapiemy ich i nie puszczamy, bo oni się nas bardziej boją, niż my ich – wspomina ze śmiechem Korczyński.

Nie tylko jednak rywalizacja z Pogonią była tak zażarta. W końcu w lidze mieliśmy też Gattę Zduńska Wola.

- Absolutnie Gatta! Przez prawie cztery lata mojej gry w barwach Wisły zawsze mieliśmy bardzo zaciętą rywalizację z Gattą, a mecze wcale nie były przyjazne – mówi z przekonaniem Douglas.

- Pamiętam taki szalony mecz z Gattą. Strzeliliśmy bramkę, ale na siedem sekund przed końcem sędzia podyktował przedłużony rzut karny. Wziąłem wtedy zawodników i od razu rozrysowałem akcję pięciu na czterech, nie patrząc na to czy Olejniczak strzeli karnego. Pamiętam, że kibice krzyczeli: Co tam wymyślisz, pięć sekund ci zostało! I Olejniczak strzelił, ale my od razu wyszliśmy w przewadze i natychmiast trafiliśmy – opowiada Błażej Korczyński.

Sukces, który rodził się bólach

Po przegranym finale w sezonie 2011/12 Wisła jeszcze gorzej rozpoczęła kolejny. W jedenastu meczach zdobyła zaledwie szesnaście punktów, przez co mistrzowskie ambicje trzeba było odłożyć na półkę – liczyło się przede wszystkim rozstawienie w fazie play-off.

- To był dramat. Po mistrzostwie zrobiliśmy zmiany, doszli nowi zawodnicy i na początku to kompletnie nie grało. Borykaliśmy się z kontuzjami, innymi rzeczami pozasportowymi i wszystko szło nam to jak po grudzie. Daleko szukać. Powiedzmy Piast, który jest na trzecim miejscu, załóżmy, że gdzieś jeszcze dwa razy straciłby punkty, to mógłby zająć czwarte miejsce, a przecież potencjał finansowy i ludzki nie jest na taką pozycję – zauważa Korczyński.

- Mieliśmy średnią dyspozycję, jeżeli chodzi o niektóre mecze w sezonie zasadniczym, natomiast mieliśmy bardzo dobrych zawodników. W fazie play-off trafiliśmy naprawdę dobrze z formą, szczególnie pamiętam tutaj w wybornej formie był Frane Despotović, bez którego tego mistrzostwa byśmy nie zdobyli. Uważam, że w tamtym czasie był nie tylko najlepszym zawodnikiem Wisły, ale i całej Futsal Ekstraklasy. Oczywiście nie było wtedy już Akademii, kilka klubów miało swoje problemy, ale wygrywając rywalizację z Pogonią 04 Szczecin 3:0 wyeliminowaliśmy najtrudniejszego rywala – ocenia Rafał Franz.

- To był dość ciężki sezon. Graliśmy w kratkę i po pierwszej rundzie nasza sytuacja nie była dobra, ale postawiliśmy sobie za cel wejścia do pierwszej czwórki, co później się udało. Wiedzieliśmy, że jak pokonamy w pierwszej fazie play-off Clearex Chorzów, to będzie nam już łatwiej – wtóruje im Bartłomiej Nawrat.

I rzeczywiście było łatwiej. W finale Wisła trafiła na Red Devils Chojnice, którzy po fazie zasadniczej byli na szóstym miejscu. Naturalnie łatwiej w teorii, bowiem na trzy wygrane mecze dwa zakończyły się zwycięstwami po rzutach karnych. W tym ten jeden, ostatni mecz. Prawdziwe szaleństwo.

- To był taki mecz, jak powinien wyglądać finał mistrzostw. Całe spotkanie obfitowało w okazje z obu stron i każdy mógł wygrać. Straciliśmy bramkę na trzydzieści pięć sekund przed końcem dogrywki i zremisowaliśmy na pięć sekund przed końcem. W rzutach karnych byliśmy lepsi. Futsal jest fantastyczny i zawsze będę pamiętał to spotkanie – wspomina z radością Douglas.

- Mecze z Red Devils były warte finału. Pierwsze spotkanie w Krakowie 3:3 i karne 5:4. Drugi mecz wygraliśmy 2:1 i jechaliśmy do Chojnic po jedno zwycięstwo, aby być mistrzami. Pamiętam klub zarezerwował hotel w Chojnicach na dwa dni, ale okazało się, że wygraliśmy od razu i trzeci mecz. Nie ukrywam, że strzelałem ważne bramki w mojej karierze i bramka z Red Devils do takich należy. Frane Despotović podał do mnie i strzeliłem na 1:1 na kilka sekund przed końcem meczu – mówi Roman Wachuła.

- Pamiętam, że nie pokryłem Sobańskiego, to była moja wina i straciliśmy bramkę na 0:1 na około trzydzieści sekund przed końcem. Zaczęliśmy od połowy, wygrałem jakiś pojedynek z tyłu, zagrałem do Romana, Roman do „Despy”, ten mu oddał zwrotną i Roman trafił na 1:1 – ze szczegółami opowiada Błażej Korczyński.

Wisła dziś

Dziś Wisła Krakbet Kraków może być dla wielu jedynie historyczną ciekawostką. Klubem, który narobił zamieszania przez kilka sezonów i zniknął, podobnie jak wiele innych zespołów. Ale patrząc nawet po dziesięciu latach od pierwszego mistrzostwa, była to drużyna, którą możemy wspominać jeszcze przez wiele lat. A na takie coś trzeba sobie mocno zapracować.

- To co ważnego z Wisłą Krakbet Kraków, to myślę, że zdobycie mistrzostwa Polski. To było dla mnie osobiście bardzo ważne, bo zawsze starałem się w tej swojej przygodzie z futsalem wybierać takie drużyny, które będą dawały mi możliwość gry o najwyższe cele. Na pewno świetna atmosfera, którą tworzyli kibice, zespół, ale mistrzostwo Polski było takim zwieńczeniem, mimo mojego późniejszego odejścia, bo mistrzostwo zawsze smakuje wyjątkowo – kończy Rafał Franz.

- Ostatnio rozmawiałam o tym z prezesem Wawro i mówił, że kurczę byłby pomysł, tylko nie ma hali. Teraz jest Piast, Legia, Widzew, Jagiellonia i Wisła byłaby czymś takim dopinającym. A znając prezesa, byłby to klub znów walczący o mistrzostwo – ocenia Błażej Korczyński, jednocześnie wystawiając sobie surową opinię za ten okres:

- Uważam, że za wcześnie trafiłem do Wisły jako trener, to mogę dzisiaj powiedzieć. Dziś byłbym dużo lepszym trenerem dla Wisły, dałbym dużo więcej Wiśle i myślę, że nie zmarnował bym tak czasu, ale nie swojego, a czasu Wisły. Uważam, że zmarnowałem te cztery lata Wisły. Zrobiliśmy dwa wicemistrzostwa, mistrzostwo i trzecie miejsce, a tam powinny być przynajmniej dwa, jak nie trzy mistrzostwa. Wtedy mógłbym powiedzieć, że zrobiłem dobrą robotę, a tak ciągle mam czkawkę, że byłem młody, za mało doświadczony w pewnych momentach i ten wynik powinien być znacznie lepszy, choć też może jestem dla siebie zbyt krytyczny, ale tak uważam.

- Dziś z perspektywy czasu już też wiem czemu prezes Wawro mnie później zwolnił, gdy zajęliśmy 3. miejsce w sezonie 2013/14… Bo ja już byłem wypalony. Mi po prostu już brakowało energii. Wtedy tego nie dostrzegałem, myślałem, że jest wszystko tak jak zawsze. Ale ja musiałem dojeżdżać do Krakowa po sto kilometrów w jedną stronę. Trenowaliśmy codziennie, do tego mecz w weekend, to wychodzi sześć dni w tygodniu. Jeździłem popołudniu i o ile w sierpniu, wrześniu to nie jest problem, tak listopad, grudzień, styczeń, gdy dzień się kończy o 16:00, ja wtedy jechałem po ciemku, trening o 19:00, powrót 21:00 i o 23:00 byłem w domu, to gdzieś później w tym czwartym sezonie przyszło to zmęczenie materiału.

- Na początku, gdy prezes Wawro mnie zwolnił, to było takie rozczarowanie, rozgoryczenie, bo przecież kurczę, ja jestem świetnym trenerem. Ale muszę powiedzieć, że po paru dniach, gdy już ochłonąłem, to zadzwoniłem mu podziękować. Bo dopiero z perspektywy czasu zauważyłem, że on mnie trochę od tego uratował. Gdyby nie to, pewnie dalej bym jeździł jak robocik, któremu brakuje energii, świeżości i entuzjazmu.


Fot. Aleksander Knitter